
„Człowiek w labiryncie” to powieść science-fiction inspirowana dramatem Sofoklesa – „Filoktet”. Główny bohater – Muller – skazuje się na wygnanie po tym, jak wyruszył w misję dla dobra ogółu i nawiązał pierwszy kontakt z obcą cywilizacją, która postanowiła przekazać mu zdolność wpływania na stan emocjonalny innych ludzi – jego obecność wywołuje silny ból i depresję u osób przebywających z nim w bliskiej odległości. Osiada więc w najeżonym pułapkami labiryncie zbudowanym przez dawno wymarłą rasę. Jednak ludzkość wykrywa obecność innych wrogo nastawionych obcych i postanawia wykorzystać przekleństwo Mullera, by ten im pomógł.
Zacznę od tego, że jestem trochę rozczarowany motywem głównego labiryntu, który stanowi jedynie podstawę do rozważań filozoficznych. Liczyłem na odrobinę więcej szczegółów opisujących misterne i jednocześnie zabójcze dzieło starożytnych architektów. W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że autorowi kończą się pomysły na coraz to nowe pułapki.
Co więcej męczyłem się, gdy przedzierałem się przez rozległe rozmyślania głównego bohatera dotyczące tego, że został odtrącony przez innych ludzi tuż po tym, jak im pomógł. Momentami natłok umartwiania się sprawiał, że musiał przerwać lekturę. Doceniłbym rozważania filozoficzne nad naturą psychiki, gdyby nie sposób ich przedstawienia – gdy kolejny raz czytałem o ponurej sytuacji, miałem wrażenie, jakby bohater nie był mężczyzną w podeszłym wieku a młodym nastolatkiem poznającym (w swoim mniemaniu) wielkie prawdy o życiu.
Brakowało mi tła historycznego i szerszego zarysu ogólnej sytuacji lub też opisu samych obcych – czegoś, co byłoby podstawą dla rzuconych w powietrze rozważań. Jak dla mnie książka nie rozwinęła w pełni swojego potencjału i jedynie powtarzała te same zagadnienia. Na pewno na dłużej zostanie ze mną refleksja na temat tego, co sprawia, dlaczego jeden gatunek może rościć sobie prawo do panowania nad drugim gatunkiem.